… wracamy z morza na stały ląd…
Relacja z drugiego rejsu Stowarzyszenia Żeglarzy Niepełnosprawnych
Po udanym rejsie po polskich wodach przybrzeżnych Morza Bałtyckiego, kolejna załoga Stowarzyszenia Żeglarzy Niepełnosprawnych wyruszyła w rejs jachtem S/Y EMPATIA POLSKA aby zmierzyć się tym razem z otwartym morzem.
Sobota
Chociaż formalnie był to dzień rozpoczęcia rejsu na jachcie „Empatia Polska”, członków Stowarzyszenia Żeglarzy Niepełnosprawnych, dla nas, czyli dla załogi, rejs ten zaczął się już w piątek wieczorem, w Zabrzu w mieszkaniu jednego z naszych kolegów(Grzesia), gdzie nasza piątka wyznaczyła sobie punkt zborny przed wspólnym wyjazdem samochodem innego kolegi – Wojtka. Oprócz nich w skład załogi weszli jeszcze Ania, Marek i piszący te słowa Jaromir. Wszyscy cało i zdrowo dotarli na miejsce zbiórki skąd ok. 22:30 ruszyliśmy w kierunku Ustki, bo tam była „(…) ta keja, a przy niej ten jacht (…)”, na który mieliśmy się zaokrętować. Podróż, aczkolwiek trochę mało wygodna, przebiegła bez niespodzianek i rano ok. 8:00 zameldowaliśmy Kapitanowi Andrzejowi swoje przybycie. Na miejscu oprócz Kapitana, trzem z nas znanego już z paru poprzednich rejsów, spotkaliśmy kolegę Staszka, uzupełniającego załogę dla sformowania trzech pełnych wacht (dwuosobowych), koniecznych dla utrzymania całodobowej żeglugi jachtu.
Po szybkich zakupach aprowizacyjnych, zaształowaniu prowiantu i naszych bagaży rozdzieliliśmy koje i podzieliliśmy się na wachty. Marek został pierwszym oficerem, Staszek – trzecim a mnie przypadła funkcja „drugiego”, zwanego też czasem ochmistrzem, chociaż nie mam przed sobą „telewizora”, w który mógłbym wlać „nie byle jakie siki”…
Następnie obiad, potem krótki odpoczynek i po południu pożegnawszy „przytulny port” wypłynęliśmy na szerokie wody Bałtyku. Planowaliśmy płynąć do „Mekki” bałtyckich żeglarzy czyli na Bornholm, ale że wiatr nie był korzystny dla tego celu, skierowaliśmy się na również duńską wysepkę Christiansoe, stanowiącą zaledwie słabo widoczny punkcik na mapie.
Niedziela
Dla mnie i Grześka, który razem ze mną wchodził w skład II-giej wachty, ten dzień zaczął się równo z wybiciem czwartej szklanki, oznaczającej w tym wypadku północ. Przypadła nam od razu na początku rejsu wachta od 00;00 do 4:00, zwana nie bez powodu „psią”. Senność i najniższa temperatura w ciągu doby dają się w tym czasie najbardziej we znaki. Do tego przypadło nam w udziale przepłynięcie w poprzek tzw. routy, czyli toru wodnego wyznaczonego do szybkiego poruszania się statków handlowych, w tym przypadku płynących od Cieśnin Duńskich w kierunku Zatoki Gdańskiej i dalej na wschodni Bałtyk. Biorąc pod uwagę proporcje mas naszego jachtu i takich jednostek, to tak jakby nocą przejeżdżać hulajnogą przez autostradę. Jeden za sterem prowadzi jacht, a drugi bez przerwy musi mieć „oczy dookoła głowy” wypatrując świateł pojawiających się na horyzoncie. Przy okazji nanoszenia co godzinę wpisów do dziennika pokładowego śledziłem ruchy statków na ekranie komputera służącego do nawigacji i gdy dwie duże jednostki (masowiec i kontenerowiec) niebezpiecznie zbliżyły się do nas idąc kursem zbieżnym, wezwaliśmy na pomoc Kapitana. Na szczęście okazało się, że odległość od nich w rzeczywistości była znacznie większa niż na monitorze i statki te przeszły przed nami nie zmuszając nas do gwałtownych manewrów dla ich ominięcia. Za to, pod koniec wachty musieliśmy trochę zboczyć z kursu aby ominąć kuter rybacki o ograniczonej manewrowości – prawdopodobnie trałujący sieci.
Po prawie dobie żeglowania naszym oczom ukazały się trzy skały wystające nad powierzchnię morza, z których największa to właśnie Christiansoe, średnia – Frederiksoe a najmniejsza nie mająca chyba nawet oficjalnej nazwy, potocznie zwana jest „Ptasią Wyspą”. Ponieważ na Christiansoe, dawniej będącej ufortyfikowaną bazą wojskową, kiedyś znajdowało się więzienie, żartowaliśmy, że przypłynęliśmy na widzenie do Egona – bohatera kultowej serii komedii kryminalnych, najbardziej chyba znanego w świecie produktu duńskiej kinematografii. Dopiero Andrzej powiedział nam, że zakład ten nie był przeznaczony dla mężczyzn, ale dla kobiet nie najcięższych obyczajów, skazywanych za okradanie marynarzy. Christiansoe jest chyba równie często odwiedzaną przez polskie jachty, co słynny Bornholm, gdyż w automacie zastępującym bosmanat (przypominającym bankomat), gdzie wnosi się opłaty portowe, jest menu po polsku. Podczas gdy część załogi od razu udała się pod prysznice, ja, Grześ i Marek ruszyliśmy na rekonesans po wyspie. Natrafiliśmy na stary kościółek, zamknięty mimo niedzieli, jak większość w krajach zachodniej Europy. Widząc ustawioną przed jego drzwiami drewniana kasetkę na ofiary, przyszedł nam do głowy pomysł nakręcenia kolejnego odcinka przygód Gangu Olsena, w którym w główne role zagralibyśmy oczywiście my, a osią fabuły byłaby kradzież tejże kasetki – „klawo jak cholera”! Jednak już wkrótce niebiosa miały nas ukarać za to „świętokradztwo” mimo, że tylko w żartach – w nocy rozszalał się sztorm, który zatrzymał nas tam, niczym na zesłaniu, przez całe dwa dni!
Wieczorem jak tradycja każe, wychyliliśmy toast (albo nawet dwa) za szczęśliwe ocalenie z morskich odmętów i udaliśmy się na zasłużony wypoczynek.
Poniedziałek
Rano, po śniadaniu cała nasza grupa poszła zwiedzić jedyną w okolicy atrakcję turystyczną – muzeum regionalne urządzone w starym forcie na cyplu Frederiksoe, skąd w czasie wojen angielskich (tak w Dani określa się wojny napoleońskie) broniono się przeciwko ostrzeliwującej wyspy flocie brytyjskiej. Z kartki przytwierdzonej na drzwiach muzeum wywnioskowaliśmy, że jest otwarte od 11:30 czekaliśmy więc cierpliwie rozkoszując się widokami wzburzonego morza. Kiedy o 11:30 nikt się nie pojawił, dostrzegliśmy, że była tam też druga kartka, po duńsku, na której jak się potem dowiedzieliśmy było napisane, iż w poniedziałki jest nieczynne. Nie pozostało nam nic innego jak wrócić na drugą stronę mostku łączącego obie wysepki, na którym jak głosi tablica ostrzegawcza przed wejściem na niego; może jednocześnie przebywać maksymalnie 10 osób. Mieliśmy szczęście trafić na otwartą jedyną knajpkę, gdzie uraczyliśmy się napojami wyglądającymi jak cydr o różnych smakach. Niestety okazały się one zwykłymi sokami – no może nie całkiem zwykłymi, bo ekologicznymi (cokolwiek to oznacza) i kosztującymi w przeliczeniu ok. 20 zł za butelkę 0,33 l.
Po południu warunki nadal nie pozwalały na wyjście w morze. Kapitan wlepiał wzrok nie tyle w niebo, co w przyrządy nawigacyjne, szczególnie wiatromierz, który wciąż wskazywał prędkość przynajmniej 26 węzłów, a w porywach zbliżając się do legendarnego „10 w skali Beauforta”. Stan morza był na mniej więcej tym samym poziomie – widzieliśmy szczyty fal rozbijające się o falochron i przelatujące nad nim. Ponadto kierunek wiatru był bardzo niekorzystny, bo dopychający, co mogło grozić zepchnięciem łodzi na głazy wynurzające się nad powierzchnię tuż za główkami portu. W tej sytuacji Kapitan zdecydował, że zostajemy i zaproponował wyjście „na miasto”. Niestety jedyna knajpka była już zamknięta, prawdopodobnie dlatego, że odpłynął ostatni tego dnia statek wycieczkowy, regularnie dowożący tam duńskich emerytów. Za to otwarty był sklep (też jedyny na wyspie), gdzie udało nam się zakupić odpowiednią ilość najpopularniejszego wytworu duńskich browarów, dzięki czemu zakończyliśmy kolejny dzień rejsu w całkiem dobrych nastrojach.
Wtorek
Znów, jak poprzedniego dnia podjęliśmy próbę zwiedzenia muzeum – tym razem udaną. Ponieważ byliśmy na miejscu kilkanaście minut przed otwarciem zdążyliśmy wejść przed grupą turystów przywiezionych prze pierwszy tego dnia statek wycieczkowy. Opis wszystkich eksponatów wypełniających cztery kondygnacje kamiennej baszty starej fortecy, zająłby tutaj zbyt dużo miejsca, wspomnę więc tylko o bardzo szczegółowej makiecie obu wysp (Christiansoe i Frederiksoe), na której dokładnie odwzorowany jest każdy budynek, woskowych figurach żołnierzy obsługujących baterię dział z okresu wojen angielskich, jak też o samych działach, spośród których naszą uwagę zwróciła rusznica o długości ok. 4 metrów, ładowana odtylcowo, będąca niewątpliwie sporym osiągnięciem techniki swoich czasów. Oglądnięcie całych zbiorów zajęło nam niespełna godzinę, więc po wyjściu stamtąd wachta kambuzowa poszła przygotowywać obiad, natomiast reszta załogi na kolejny spacer, chociaż obie wyspy obeszli już wzdłuż, wszerz i dookoła.
Kapitan śledził prognozy pogody wywieszane co jakiś czas na ścianie bosmanatu. Wynikało z nich, że po południem wiatr nieco zelżeje poniżej 20 węzłów, co dałoby szansę na w miarę bezpieczne wyjście z portu. Zarządził więc gotowość do manewrów na 17:00. Na nasze szczęście prognozy się sprawdziły – na wiatromierzu pojawiła się prędkość 17 do 19 węzłów i utrzymywała się przez jakiś czas. Wykorzystaliśmy tą chwilową przerwę w wichurze – sprawnie odeszliśmy od kei i prując fale całą naprzód „wyskoczyliśmy” na pełne morze, biorąc kurs na port Simrishamn na szwedzkim wybrzeżu.
Środa
Przede mną i Grześkiem kolejna nocna wachta, tym razem od 4:00 do 8:00. Poprzedniego wieczora położyliśmy się wiec wcześnie, żeby trochę się przed nią przespać. Na rejsie pełnomorskim, płynąc długi czas bez przerwy, śpi się nie wtedy, kiedy się chce spać, tylko wtedy gdy ma się na to trochę czasu. Trudno jest jednak zasnąć gdy fale podrzucają człowieka w koi, a przechył wgniata albo w burtę albo w pas sztormowy. Niektórym dodatkowo sen spędza z powiek choroba morska.
Nasz wypoczynek przerwał przykry wypadek, jaki zdarzył się Staszkowi. Tuż po północy, po przekazaniu steru Wojtkowi (z I-szej wachty), gdy schodził z kokpitu, uderzenie fali o jacht zrzuciło go ze schodni, przez co „zawisł” na lewej ręce, którą trzymał się handrelingu przy zejściówce, a zaraz następna fala zakręciła nim niczym dziecięcym bączkiem, powodując całkowite wyrwanie lewego ramienia Staszka ze stawu barkowego. Od dalszych skutków uchronił go Marek, sposobiący się właśnie do wyjścia na pokład dla przejęcia wachty, który niejako „zamortyzował” jego upadek do kabiny. Razem z Andrzejem próbowali nastawić Staszkowi bark, ale główka kości ramieniowej była zbyt przemieszczona, aby udało się to zrobić bez silnych leków przeciwbólowych i zwiotczających mięśnie.
Gdy o brzasku wychodziłem z Grześkiem na naszą wachtę, mieliśmy w mesie „szpital” – Staszek siedział nieruchomo sparaliżowany bólem wybitego stawu, a Ania od kilku godzin walczyła z chorobą morską. Ponieważ wiatr był wciąż bardzo silny „sztormowaliśmy się” na samym foku, starając się jak najszybciej dotrzeć do Simrishamn, gdzie Staszek mógł uzyskać fachową pomoc medyczną. Na domiar złego kierunek wiatru zmieniał się na coraz mniej korzystny, „odpaliliśmy” więc „katarynę” i pognaliśmy „ile fabryka dała” w stronę szwedzkiego brzegu.
Po niespełna pół godzinie na pokładzie, zszedłem do koi, aby jeszcze chwilę się zdrzemnąć, gdyż, z uwagi na znajomość angielskiego, zostałem poproszony o towarzyszenie Staszkowi w drodze do i podczas pobytu w szpitalu. Tak więc po przybiciu czekała mnie kolejna „wachta” – tym razem medyczna…poniekąd.
Nie zdążyłem dobrze zasnąć, gdy ok. 6:00 rozległo się wezwanie „wszystkie ręce na pokład”! Wpływaliśmy do Simrishamn.
Zaraz po zacumowaniu Marek wezwał pogotowie, po angielsku tłumacząc co się wydarzyło, a ja w tym czasie poszedłem do „bosmanatu” (znane z Christiansoe połączenie bosmanatu z bankomatem) uiścić opłaty portowe i pobrać kartę do pryszniców. Nim zdążyłem wrócić na łódkę karetka już była a ratownicy medyczni, (a dokładniej ratownik i ratowniczka) podali Staszkowi środki farmakologiczne z podręcznej apteczki i podjęli ponowną próbę nastawienia mu barku . Niestety i tym razem się to nie powiodło, więc zapadła decyzja o przewiezieniu go do szpitala, dysponującego odpowiednikiem polskiego SOR-u. Okazało się, że najbliższy jest w Ystad, mieście oddalonym ok. 40 km od Simrishamn, skąd od wielu lat kursują regularnie promy do Polski.
Podczas, gdy Staszek poddawany był kolejnym badaniom i zabiegom, ja większość pobytu w tamtejszym szpitalu spędziłem drzemiąc, niczym jakiś kloszard, na kanapie w szpitalnej kafeterii – na moje szczęście nie było tam samych krzeseł!
Około południa pielęgniarka zaprosiła mnie do sali, gdzie przebywał nasz pacjent, na konsultację lekarską. Kontrolne zdjęcie RTG wykazało, iż kość ramieniowa została prawidłowo umieszczona w panewce stawu barkowego, to też Staszek mógł opuścić szpital. Udało mi się, powołując się na unijne regulacje dotyczące koordynacji zabezpieczenia społecznego, załatwić transport samochodem rozwożącym niepełnosprawnych tubylców po okolicznych miejscowościach, jednakże musieliśmy na niego czekać aż do 16:00, tak że do portu w Simrishamn dotarliśmy ok. 17:00.
Na naszym jachcie, gdzie reszta załogi zdążyła już wznieść kilka toastów za zdrowie Staszka, bo ma się rozumieć jest mu ono teraz bardzo potrzebne, zostaliśmy przywitani wystawnym (jak na standardy żeglarskie) obiadem – potrawką z kurczaka z ryżem (niestety z mikrofalówki) oraz tradycyjną polską mizerią przyrządzoną mistrzowsko przez Anię ze świeżych ogórków.
Zadowoleni z pomyślnego w sumie zakończenia przykrego incydentu, w dobrych nastrojach mimo zmęczenia, Ania, Andrzej, Grzesiek i ja postanowiliśmy przespacerować się po mieście, tym bardziej, że w porównaniu do Christiansoe Simrishamn jawiło się prawdziwą metropolią. Był piękny typowo letni wieczór po upalnym dniu, więc mieliśmy nadzieję na zakosztowanie nocnego życia – niestety jak się okazało płonną. Punktualnie o 22:00 wszystkie lokale zaczęły się zamykać i nigdzie nie można było kupić nawet wody mineralnej. Simrishamn wypadł bardzo blado pod względem „życia nocnego” na tle chociażby polskich portów, takich jak Hel czy Jastarnia, gdzie wiele tawern jest otwartych do ostatniego klienta.
Czwartek
W Szwecji przebywaliśmy niewiele ponad dobę. Po śniadaniu odcumowaliśmy i wyszliśmy w morze, biorąc kurs na pierwotny nasz cel – Bornholm. Kapitan postawił nam i sobie ambitne zadanie; dopłynąć do Nexo, skąd będziemy mieli najkrótszą drogę powrotną do Ustki, zostawiając za rufą parę znanych portów na tej wyspie.
Ponieważ pogoda sprzyjała żegludze, powiewał lekki pół-wiatr a morze lekko falowało, postawiliśmy wszystkie żagle. Chociaż był to mój trzeci rejs na „Empatii” dopiero pierwszy raz płynąłem nią pod pełnymi żaglami!
Po kilku godzinach ujrzałem widok, jakiego po doświadczeniach poprzednich dni jak i wcześniejszych rejsów nigdy nie spodziewałbym się na Bałtyku – „Morze Sargassowe”! Wiatr ucichł niemalże do zera, na powierzchni morza pojawiła się tafla a jacht sennie kiwał się, łapiąc w żagle ostatnie podmuchy. W tej sytuacji zwinęliśmy grota i uruchomiliśmy silnik aby jakkolwiek posuwać się naprzód. Słońce chyliło się ku horyzontowi, gdy mijaliśmy kolejne porty na Bornholmie, wytrwale płynąc w kierunku Nexo. Dopłynęliśmy tam już po zmroku i trudno było znaleźć miejsce, stąd też zacumowaliśmy od strony falochronu, po drugiej stronie basenu jachtowego. Port już „się powoli układał do snu” a zapadającą ciszę mąciły jedynie odgłosy hucznej imprezy odbywającej się na dwóch jachtach na końcu basenu – niestety po polsku.
Piątek
Kiedy rano przecumowaliśmy się do głównej keji, aby uzyskać dostęp do prądu i sanitariatów, okazało się, że w Nexo jest baza regat jachtów kabinowych rozgrywanych wokół wyspy. Idąc do bosmanatu wnieść opłaty portowe – tym razem w tradycyjny sposób – widzieliśmy wiele łódek pod polską banderą, biorących udział w tych regatach. Miałem akurat wachtę kambuzową, więc pozostałem na jachcie, natomiast większość załogi, pod wodzą Kapitana udała się na zwiedzanie miasteczka. Wrócili po paru godzinach w wyjątkowo wesołych nastrojach. Okazało się, że akurat trafili na degustację zacnego rumu w miejscowym supermarkecie. Andrzej dowiedział się, że tego dnia, dla oprawy zakończenia regat, do Nexo mają przypłynąć, dwa polskie żaglowce; Zawisza Czarny i Kapitan Borchardt. Ponieważ Kapitanem tego pierwszego jest obecnie Waldek Mieczkowski, jeden z najsłynniejszych naszych szantymenów, przeczuwaliśmy, że nie obejdzie się bez koncertu pieśni żeglarskich. I rzeczywiście, wkrótce po tym, gdy Zawisza (pieszczotliwie zwany też „Zawiasem”) zacumował przy keji, Andrzej przyniósł nam miłą wiadomość, iż cała załoga Empatii Polskiej została zaproszona na koncert Waldka, na nabrzeżu o godzinie 17:00. Staliśmy na miejscu w basenie portowym zarezerwowanym dla jachtów uczestniczących w regatach i musieliśmy je zwolnić zanim większość z nich powróci z morza, dlatego planowaliśmy wypłynąć z Nexo o 16:00, ale pokusa posłuchania Waldka Mieczkowskiego okazała się na tyle silna, że nasz Kapitan znalazł rozwiązanie – otrzymał zgodę na przycumowanie do burty Zawiszy. Odbiliśmy więc tak jak zakładaliśmy tyle, że zamiast wziąć kurs na Ustkę, przepłynęliśmy do sąsiedniego basenu – w centrum miasteczka, przy terminalu promowym. Stojąc burta w burtę z „Zawiasem”, w naszym kokpicie mieliśmy najlepsze miejsca do słuchania i oglądania tego co się dzieje na jego nadbudówce, której dek posłużył za zaimprowizowaną scenę dla muzyków, jednakże bardziej mobilna część naszej załogi przeszła na nabrzeże, gdzie niestety miejsca były tylko stojące.
Waldek z towarzyszącym zespołem grali przez ponad godzinę, ale to jeszcze nie miał być koniec atrakcji tego wieczoru, bo okazało się, że na Kapitanie Borchardt’cie jest też ekipa szantowa, która swój koncert zapowiedziała na 19:00.
Krótko po 20:00 załoga na Empatii była już w komplecie, gotowa do odejścia. Wyszliśmy w morze gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, ale nim zapadł całkowity zmrok, zdołaliśmy przejść między sieciami rybackimi rozpościerającymi się po obu stronach podejścia do portu, których zarzucenie oznaczały tylko tyczki, ledwo widoczne nad powierzchnią morza.
Sobota
Ostatnia noc naszego rejsu, dla mnie i Grześka zaczęła się tak pierwsza – od psiej wachty. Przeżyłem istne deja vu – znów przenikliwe zimno, znów przekraczanie „routy” wpatrując się w ciemność w poszukiwaniu świateł mogących oznaczać potencjalne zagrożenie i znów senność, mimo, iż poprzedniego wieczoru położyliśmy dość wcześnie – zaraz po wydaniu kolacji składającej się z kanapek, resztki czekolady i cukierków. Znów też wezwaliśmy Kapitana, gdy początkowo nikłe światełka na horyzoncie, coraz bardziej zaczęły przybierać kształt kilkupiętrowego rozświetlonego bloku mieszkalnego, poruszającego się szybko kursem zbieżnym z naszym. Tym razem jednak o sen było trudniej niż pierwszej nocy, ponieważ wiatr wzmagał się z każdą chwilą, a wraz z nim podnosił się stan morza. Teraz dostawaliśmy uderzenia fal od baksztagu, co było gorsze niż fale od dziobu, gdyż łódka kołysała się na wszystkie strony, kreśląc niemal ósemki swym kilwaterem. O wiele ciężej też było utrzymać kurs i trzeba było naprawdę nieźle kręcić kołem sterowym to w jedną to w drugą stronę, w celu uniknięcia niekontrolowanego zwrotu przez rufę, gdy łódź schodziła z fali.
Gdy po szczęśliwym przepłynięciu toru wodnego schodziliśmy do kabiny, usłyszeliśmy w radiu komunikat wzywający jacht „Empatia Polska” do zmiany kursu i ominięcia jednej ze stref przybrzeżnych (akurat między nami a Ustką) zamkniętej dla żeglugi z powodu ćwiczeń marynarki wojennej. Wydłużyło to naszą drogę powrotną o mniej więcej dwie godziny.
Po krótkiej drzemce, rano wyszedłem do kokpitu i gdy ujrzałem w dali, ale już wyraźnie, latarnię morską i falochrony portu w Ustce, zanuciłem sobie w duchu starą żeglarską piosenkę:
„(…)wracamy z morza na stały ląd
worek na ramieniu i coraz bliżej port,
a gdy mnie spyta ktoś czy mnie z morzem łączy coś
każdemu wtedy powiem – mam już morza dość!
każdemu powiem – morza mam już dość!(…)”
– no w każdym razie przynajmniej do przyszłego sezonu…
Jaromir Szczepański