„Jejku, jejku”

Andrzej Wlazło
Andrzej Wlazło

Pachnący jeszcze nowością (zwodowany został w 2015 roku) jacht „Empatia Polska” na miniony tydzień zastąpił mi świat. Wiem, że nijak się to nie rymuje ani też w żaden sposób nie odnosi się do tekstu znanej szanty Jurka Porębskiego, ale „jejku” z tytułu tej szanty idealnie oddaje wrażenia z rejsu „Empatią” na przełomie czerwca i lipca na trasie Ustka-Jastarnia.

Tym razem, po serii udanych rejsów z portu w Ustce w rejon południowej Szwecji i Bornholmu jacht musiał zostać przestawiony na akwen Zatoki Gdańskiej, na którym zgodnie z kalendarzem będzie prowadzony cykl krótkich rejsów po wodach osłoniętych.

Z uwagi na brak pełnej załogi do tego zadania zostałem zaproszony przez kpt. Andrzeja Kwiatkowskiego na pokład jachtu do pomocy w tym zadaniu. Załogę już stanowili: Danuta, Maria, Olga, Asia, Mieczysław. Myślę, że wymienieni nie będą mieli nic przeciwko, żeby choć trochę przybliżyć ich sylwetki;
Danuta to nieoceniona organizatorka rejsów na jachcie naszej Fundacji. Chcecie z nami płynąć to jest to pierwsza osoba, z którą wszystko ustalicie i uzyskacie w tym zakresie pomoc,
Maria to mama Asi. W przygodzie żeglarskiej brała udział pierwszy raz. Któż z nas nie wstępował na pokład po raz pierwszy i zastanawiał się co go czeka,
Olga to matka chrzestna jachtu „Empatia Polska” a poza tym wielokrotna mistrzyni Polski w żeglarstwie osób niepełnosprawnych i członkini kadry narodowej,
Asia to znana wolontariuszka na naszym jachcie i świetna żeglarka,
Mieczysław to żeglarz z ponad 30-letnią przerwą w kontakcie z morską przygodą, który chciał poznać swoje dobre strony i możliwe ewentualne ograniczenia.

Czytelnicy relacji z rejsów „Empatii” wiedzą, że majowy rejs do Ustki odbył się przy przeciwnym zachodnim wietrze. Dla rejsu w kierunku Jastarni taki kierunek wiatru byłby bardzo pożądanym. Niestety i tym razem aura zdecydowała, że będzie nam przeciwna.

Zanim jednak o tym, to wróćmy na chwilę do silnego sztormu, który trwał w czasie postoju jachtu w Ustce. Silny wiatr spowodował, że zafalowanie na rzece Słupi, która uchodzi do Morza Bałtyckiego właśnie w Ustce było duże. Dlaczego to ważne? Po prostu wobec braku miejsc w Basenie Węglowym, gdzie znajduje się „marina”, jacht zacumowany był do nabrzeża portowego na rzece. Straciliśmy dwa odbijacze, cumę i farbę na prawej burcie. Jak na to co się działo, to straty były minimalne. Sztorm spowodował, że nawet po jego przejściu, silne zafalowanie utrzymywało się z kierunku NW.

W tym miejscu wracamy do naszego rejsu.

Po raz kolejny wyże, niże, strefy podziału i fronty zagrały z nami na mapach synoptycznych w szachy. Prognozy były jednoznaczne, wiatr z kierunku E do NE nie dawał szans pójścia na „łatwiznę”. Już na wyjściu z Ustki dał nam znak, że lekko nie będzie.
Nie chcę wdawać się w szczegóły, bo pewnie i niektórzy z załogantów by sobie tego nie życzyli, ale „pokłony” dla władcy mórz były bite mocno. Najważniejsze, że pomimo przeciwności następnego dnia nad ranem doszliśmy na wysokość Łeby. Odrobina odpoczynku była bardzo potrzebna. Wejście do Łeby z charakterystycznym zakrętem w lewo za główkami. Jest też sektorówka. Potem w górę rzeki, ostry zwrot w prawo i stajemy przy kei stacji paliw. O „jejku”. Wśród dotkniętych chorobą bladych lic pojawia się ulga.
Potem znane na każdym jachcie czynności. Jedzenie, toaleta, sen. Kolejność czynności dowolna dla każdego z załogantów. Każdy indywidualnie wie co mu jest
potrzebne pierwsze.

Po późnym śniadaniu dokonujemy tankowania paliwa dla silnika. Na jachcie zawsze jest też coś do zrobienia. Drobne prace bosmańskie zajmują trochę czasu. Część załogi wybiera się na spacer po Łebie.
Popołudniem pod pokładem kapitan i I oficer ślęczą nad mapami i komunikatami meteorologicznymi. Wymiana uwag i spostrzeżeń doprowadza do podjęcia decyzji.
Zostajemy na noc. Plan rejsu nie jest napięty i po tym etapie możemy sobie pozwolić na przedłużenie postoju. Wyraz wdzięczności na twarzach załogi najbardziej dotkniętej chorobą morską bezcenny

Następnego dnia po godzinie 1000 wychodzimy. Falowanie na torze wodnym 0,5 Nm przed wyjściem na morze daje wyobrażenie co czeka nas za główkami. Wiatr 5-6oB. Kierunek niestety nie zmienił się. Czeka nas mozolne halsowanie na wschód. W nocy siła wiatru wzrasta do regularnej „szóstki”. Dystans do Władysławowa zmniejsza się powoli, chociaż światło latarni na Rozewiu wydaje się być na wyciągnięcie ręki a przecież to wciąż ok. 15 Nm. Widzialność doskonała chociaż podstawa chmur wciąż się obniża. Światło latarni głaszcze niskie chmury. Loteria. Będzie padać czy też nie? Wystarczy, że fale moczą pokład. Po co jeszcze dodatkowy prysznic !
Przed wyjściem z cienia Rozewia zrzucamy żagle i uruchamiamy silnik. Jeszcze 3 godziny „jazdy” i wreszcie boja bezpiecznej wody na podejściu do portu. Kurs w prawo na 260o, światła nabieżnika doprowadzają w główki. Po chwili płaska woda w awanporcie daje ukojenie błędnikom załogi.

W porcie po śniadaniu wyokrętowane zostają Maria i Asia. Dziękujemy im za wspólne żeglowanie i spędzony z nami czas. Po południu na pokład ma wejść grupa 6 młodych żeglarzy na szkolenie. Ucząc się przy okazji pomogą nam przeprowadzić „Empatię” dalej. Robimy klar na pokładzie a potem uzupełnienie produktów spożywczych. Na stole lądują świeżo wędzone ryby i pieczywo. Sałatka śledziowa w sosie chrzanowym robi wrażenie nawet na najbardziej „zmęczonych” żeglugą.
W ostateczności okazuje się, że „młodzi” nie zasilą naszej załogi i następnego dnia do Helu ruszamy w „piątkę”.
Po raz pierwszy pogoda sprzyja. Na samej genui robimy 7 węzłów. Zasłona Półwyspu Helskiego wygładza wodę. Jazda bez trzymanki. Przelot na Cypel to tylko 3 godziny. Jejku, to lubimy. Potem niecałe 1,5 Nm na silniku. Boja „HL-S” (pamiętajcie żeby ją minąć od S) i już główki portu Hel. Wewnątrz wchodzimy za „żółtą” główkę w lewo. Cumowanie longside. Zafalowanie w porcie takie, że wolałbym być na swobodnie poruszającym się jachcie na morzu. Cumy szarpią niemiłosiernie. Szpringi i bresty trochę stabilizują jacht. Wszystkie odbijacze na lewą burtę, ale herbatę i tak lepiej nalewać do kubków tylko do połowy.
Prysznic ze słodkiej wody wynagradza trudy żeglugi a perspektywa wieczornego wspólnego śpiewania szant w „Pub Morgan” podnosi na duchu. Jest dobrze. Krótka drzemka w poczuciu wykonania świetnej żeglarskiej roboty. Załoga działała jak pięć palców jednej ręki.

W niedzielne przedpołudnie z jachtu na ląd schodzi Olga, tak więc „skok” do Jastarni zrobimy w jeszcze mniejszym składzie. Niestety rzut oka na prognozę pogody pozbawia nas optymizmu. Jak to jest, że zawsze kiedy chcemy „jechać” w określonym czasie w określonym kierunku wiatr mówi nam nie? Może trzeba zmienić kalendarz rejsów? Nie ma takiej opcji. Ma być „Empatia” w Jastarni w drugi dzień lipca i musi tam być, żeby dać jej kapitanowi choć chwilę odpoczynku przed zaczynającym się w poniedziałek nowym cyklem rejsów.

Wychodzimy o 1100. Prognoza mówi o 20 węzłach wiatru z NW. Niż odchodzący nad Łotwę po raz kolejny ustawia figury na mapie meteo. Słońce, niknące zachmurzenie i wycie w wantach nie pozostawia złudzeń. To co na mapach i w prognozach umieścili synoptycy nie sprawdzi się. Będzie wiało dużo silniej. Idziemy w kierunku Jastarni na silniku.

Na wysokości Juraty przy brzegu widać mnóstwo kitesurferów. Pogoda piękna więc nie ma się co dziwić. Wypatrujemy przez lornetkę pławy bezpiecznej wody na podejściu do Jastarni. Wskaźnik siły wiatru co chwila alarmuje dźwiękiem, że wiatr wieje z prędkością ponad 30 kt. Na wyświetlaczu pokazują się co raz większe wartości. Najwięcej pokazał 33,4. Stan zatoki minimum 5 lub nawet 6 (czy ktoś pamięta w jakiej skali oceniamy stan morza?). Jacht raz po raz dziobem nurkuje pod wodę. Wynurza się z trudem. Silnik wyje na wysokich obrotach. Prędkość około 2 węzły. Właściwie to stoimy w miejscu. Wokół kipiel. Nad horyzontem pojawia się charakterystyczna formacja chmur frontowych. Jejku, jak nas sięgnie przed wejściem to będzie źle. Uderzy spod niej wiatr w lewą burtę.

Tor podejściowy do Jastarni jest dobrze oznakowany ale jest wąski. Margines błędu po obu stronach jest właściwie żaden przy naszym zanurzeniu. Kpt. Kwiatkowski pamięta jak właśnie tu „Empatię” złowiły rybackie sieci.

Emocje sięgają zenitu. Od stawy „Kaszyca” idziemy bardziej w lewo od linii nabieżnika zostawiając sobie trochę miejsca na zafalowanie i wiatr. Od prawej strony wciska się nam motorowa łódź. Jej szyper za nic ma przepisy prawa drogi. W główkach będzie ciasno. Silnik wyje na maksymalnych obrotach. Przed dziobem nagle od prawej burty, od lądu, pojawia się człowiek na desce windsurfingowej. Przecina kierunek podejścia jachtu i odpływa w kierunku mielizny. Gdyby się
przewrócił zrobiliśmy z niego „mielonkę”. Absolutnie nieodpowiedzialne zachowanie.

Pływam na desce windsurfingowej i wiem jak chwila, ba ułamek sekundy, nieuwagi może spowodować upadek z deski do wody. Sam nie wiem, kto miał większy dopływ adrenaliny on czy my?

Po wejściu do portu szybka praca przy odbijaczach i cumach. Wskazane przez zarządcę mariny miejsce nie jest optymalne. Silny, odpychający wiatr nie ułatwia dojścia. Robimy kilka podejść. Na pomoście przybywa osób. Na szczęście wśród nich są ci którzy pragną pomóc. Podajemy cumę dziobową potem rufową i „wisimy” na nich 5 może 8 metrów od kei. Na koniec y-bomu wychodzi człowiek, udaje się nam podać do niego linę, która stanowiąc brest pozwala na kabestanie przybliżyć się do nabrzeża. Po długich minutach pracy ludzi na brzegu i nas na jachcie wreszcie stoimy w porcie docelowym.

Żeglarskie poczucie wspólnoty po raz kolejny zdało egzamin. Pamiętajcie o tym za każdym razem. Na wodzie i na lądzie. To coś niezwykłego. Po prostu. Zwykła
ludzka pomoc.


Z żeglarskim pozdrowieniem.

Andrzej Wlazło